niedziela, 26 września 2021

Dlaczego nie mógłbym wrócić do Novus Ordo?

Dnia 8 marca 2012 r. w jezuickim magazynie America opublikowano artykuł ks. Petera Schinellera zatytułowany „The Tridentine Mass: Why I couldn’t Go Back” (ang. Msza trydencka: dlaczego nie mógłbym do niej wrócić”). Przez lata zdążyłem zauważyć, że magazyn Ameryka opłaca promowanie tego artykułu w wyszukiwarkach internetowych, aby móc wpływać na opinię publiczną (najwyraźniej martwią się o kierunek, w którym zmierza młodzież). Artykuł sprowokował mnie do napisania poniższego tekstu, mającego być antytezą artykułu ks. Schinellera.

Przez pierwsze osiemnaście lat mojego życia uczęszczałem wyłącznie na msze Novus Ordo.

Dorastałem w typowej podmiejskiej parafii na Wschodnim Wybrzeżu, która celebrowała ryt boomerów. Prezbiterium wypełnione było dywanami i nadzwyczajnymi szafarzami Komunii Świętej. Pamiętam księży; wszyscy byli mniej lub bardziej miłymi facetami i mniej lub bardziej heretykami. Jeden z nich rozpoczął homilię w Środę Popielcową, strząsając popiół z głowy i mówiąc, że Chrystus przyszedł, aby pozbyć się „tego rodzaju rzeczy”. Inny odszedł z kapłaństwa, aby ożenić się i pracować jako zawodowy psychiatra. Chcąc bardziej się zaangażować, zostałem kolejno ministrantem, lektorem i nadzwyczajnym szafarzem Komunii Świętej. Moja wiara była żywa, ale nieuporządkowana (jak nieuporządkowana ˗ o tym przy innej okazji).

Później w liceum dołączyłem do grupy charyzmatycznej, która przedstawiła mnie zaangażowanym, konserwatywnym katolikom świeckim, mającym odwagę zachowywać wskazania Humanae Vitae. Muzyka odegrała dużą rolę w moim odwrocie od Novus Ordo. Napisałem swoją jedyną piosenkę na gitarę. Ale zupełnie przypadkowo, jak się wydawało, odkryłem też chorał gregoriański, który zaczął mnie fascynować. Zacząłem poznawać św. Augustyna, św. Tomasza z Akwinu i Ojca Pio. Przyjaciel obwieszony medalikami zapoznał mnie z św. Louis de Montfortem i jego Przedziwnym sekretem Różańca Świętego. Po trudnym roku na Uniwersytecie Georgetown ponownie zacząłem naukę w Thomas Aquinas College (TAC), gdzie przez wszystkie cztery lata studenci mieli możliwość cieszyć się towarzystwem legendarnego jednorożca: pobożnym Novus Ordo po łacinie, z chorałem i polifonią.

To właśnie w TAC odkryłem Tridentinę nieco potajemnie, jak elżbietańscy rekuzanci [nawiązanie do prześladowań katolików w Anglii ˗ przyp. tłum.]. Na początku lat dziewięćdziesiątych Msza ta była „dozwolona” tylko w jedną niedzielę w miesiącu. Mieliśmy kapelana, który prywatnie odprawiał starą Mszę, kiedy tylko mógł. W zaufaniu studenci szeptem przekazywali sobie informacje o tych Mszach. Na początku uczestniczyłem we Mszy czytanej, a niedługo potem także we Mszy śpiewanej. Moi przyjaciele i ja dręczyliśmy się pytaniami: „Dlaczego to zniesiono?” „Kto nam to odebrał?” Na studiach podyplomowych po raz pierwszy przeżyłem Mszę solenną; a lata później moją pierwszą Mszę pontyfikalną. Każda z nich była wspanialszym objawieniem chwały rzymskokatolickiego kultu. Ascetyczno-mistyczne elementy wiary nabrały nagle sensu, ponownie połączyły się ze swoim źródłem i znalazły swoje ujście.

W mojej pierwszej pracy po studiach, jako adiunkt w Austrii, mieliśmy przez pewien czas starą Mszę św. codziennie. O jednocześnie okrutnej i kontemplacyjnej godzinie 6. rano. Kiedy skończył się ten piękny sen, razem z rodziną jeździliśmy w niedziele całkiem sporą odległość do Wiednia lub Linzu, aby tam dostać się na Mszę trydencką. Kiedy przeprowadziliśmy się do Wyoming, dostępność była tak nieregularna, jak zasięg sieci telefonii komórkowej. Tym razem byliśmy 5 minut drogi od uczelnianej kaplicy, ale cztery godziny jazdy od najbliższej parafii z tradycyjną Mszą. W czasie semestru, cieszyliśmy się błogosławieństwem trzech starych Mszy w tygodniu, ale kiedy rozpoczynały się wakacje, a kapelana nie było, dostępność do liturgii była ograniczona prawie do zera.

We wszystkich omawianych okresach przez ponad 25 lat „wytrzymywałem” w Novus Ordo jako kantor i dyrygent chóru (chociaż w sytuacjach, gdy miałem dostęp do Mszy tradycyjnej nie mogłem z tego nie skorzystać). Dzięki głębokiej wiedzy, jaką zdobywa dyrygent, stopniowo zacząłem dostrzegać, jak drastycznym zerwaniem jest zreformowana liturgia na każdym poziomie, a zło przepaści drażniło mój umysł coraz bardziej. To sztuczna liturgia, tak samo jak esperanto jest sztucznym językiem, a aspartam sztucznym cukrem.

Jednym z powodów, dla których zdecydowałem się opuścić Wyoming w 2018 roku, choć bardzo mi się tam podobało z wielu innych powodów, była pilna tęsknota za w pełni tradycyjną parafią z codzienną Mszą trydencką. Nadszedł czas, aby pójść drogą bez powrotu. Teraz, gdy już prawie trzy lata mieszkam w tym raju, szczerze mówiąc, nigdy nie mógłbym wrócić do niczego innego.

W ciągu tych trzydziestu trzech miesięcy uczestniczyłem we Mszy Novus Ordo tylko raz, na prośbę znajomego. Będąc oderwany od tego przez tak długi czas, doświadczenie było o wiele bardziej wstrząsające, niż mogłem sobie wyobrazić. Wydawało mi się, jakby opadły klapki które tak długo miałem na oczach. Widziałem sprzeczność a nie tylko różnicę między dwoma rytami.  To  dwa ryty, nawet jeśli uznano, że wygodna prawna fikcja dwóch „form” jest konieczna do leczenia tej schizofrenicznej sytuacji.

Nie mówię o „nadużyciach”. Z prawnego punktu widzenia nie było żadnych nadużyć w tym konkretnym wydaniu polimorficznej maszyny modlitewnej Pawła VI. „Zrobił czerwone i przeczytał czarne”, bez ministrantek, szafarzy czy brzdąkających gitar. Wierni klękali podczas komunii, a ksiądz nosił nawet skrzypcowy ornat. Nie, tu chodziło o ducha rzeczy, jej Gestalt [niem. postać], całkowitą formę. Nie odstraszyła mnie żadna konkretna rzecz, ale po prostu całokształt. To, co było nie tak, to samo Novus Ordo.

Statyczna i jałowa z powodu ciągłego przepływu słów ˗ od księdza, lektora, wiernych ˗ liturgia przeskakiwała po powierzchni sacrum jak płaski kamień rzucony umiejętnie w poprzek jeziora. Mistyka całkowicie wyparowała, albo raczej nigdy się nie skondensowała. Tylko sporadyczny chorał nadawał nutę sakralności, ale była to bardziej „nastrojowa” muzyka niż integralna część liturgii. Chorał wydawał się raczej zagranicznym importem do rytuału niż organiczną częścią jednego płynnego ruchu. Przede wszystkim Mszy brakowało jednolitości: nie rozwijała się, ale raczej szła od jednej odrębnej rzeczy do drugiej, jak sekwencja ćwiczeń przygotowawczych. Modułowy format ogólnie pobożnych tekstów pozbawił moje modlitwy życia, tak jakby liturgia żałowała mi zarówno zwykłych, jak i nadzwyczajnych środków koniecznych do życia. Nie było czasu na oddech, na rozmyślania, na delektowanie się, na wzniesienie się poza tę ziemską rzeczywistość, na skraj niebiańskiej ojczyzny.

Potem pomyślałem sobie: nic dziwnego, że Kościół choruje i umiera. Jest tak, jak mówi św. Paweł w 1 liście do Koryntian 11:30, o tych, którzy uczestniczą w Najświętszej Ofierze, nie wiedząc, co czynią, kogo przyjmują pośród siebie: „Dlatego to właśnie wielu wśród was jest słabych i chorych i wielu też pomarło”(1 Kor 11:30). W jakiś sposób ta jedna Msza z tysięcy, na których byłem skrystalizowała to dla mnie ˗ wyjaśniła powody, dla których strząsnąłem pył z moich stóp.

Nigdy nie byłbym w stanie zrezygnować z błogosławionego milczenia kontemplacyjnej Mszy cichej lub poruszających melodii płynących z Mszy śpiewanej w zamian za wyboistą gadaninę nowej Mszy. Komunia modlitwy, wspólnota z Kościołem na ziemi, Kościołem w niebie, Kościołem w czyśćcu - nie chciałbym, aby została zniszczona przez kolejną falę słowotoku.

Nie obchodzi mnie, że ksiądz zawsze próbuje „łączyć się” z ludźmi w ławkach; jest tam z jednego powodu, aby połączyć siebie i nas z Bogiem. Kiedy stoi twarzą do wiernych, w tym momencie modlitwa umiera, a Bóg odchodzi. Nie chcę jego kontaktu wzrokowego, jego wyćwiczonych uśmiechów, jego najlepszego naśladowania pastora Rogersa ani (w najgorszym przypadku) podziękowań skierowanych do różnych osób, połączonych z wybuchami oklasków.

Nie chcę widzieć księdza ulegającego pokusie możliwości wyboru, jak alkoholik z dobrymi intencjami rzucony na dobrze zaopatrzony bar.

Nie chcę doświadczyć niemal śmiertelnego szoku, kiedy dowiedziałbym się, że w tym tygodniu ksiądz „godnie odprawiający Novus Ordo” jest chory lub wyjechał, a Mszę odprawi gość ze wspólnoty z Indii, jezuicki rekolekcjonista lub lokator domu emerytowanych ikonoklastów.

Na dobre pożegnałem się z widokiem zwykłych świeckich maszerujących ze swoich ławek do prezbiterium. Zupełnie tak, jakby proklamowanie Słowa Bożego nie różniło się specjalnie od czytania książki albo gazety. Zupełnie tak, jakby – w przeciwieństwie do jednoznacznego świadectwa starożytnych żydów oraz kontynuacji i wypełnienia kultu w Kościele katolickim – ten, który odważył się dotknąć Księgi i wypowiedzieć jej przejmujące grozą, boskie Słowa nie potrzebował szczególnej funkcji czy wyświęcenia.

Już widzę – i bądźcie pewni, że to powróci po epidemii – jak armia starszych pań maszeruje, by zająć się rozdzielaniem Komunii Świętej; zupełnie tak, jakby miały najświętsze prawo do trzymania Ciała i Krwi Boga. Zawsze robiło mi się gorzej, kiedy widziałem, jak ta kasta pseudo-kapłanów bezrefleksyjnie bierze do rąk to, co napawałoby przerażeniem każdego chrześcijanina żyjącego w czasach, kiedy ludzie przepełnieni byli czcią wobec Najświętszego Sakramentu.

Nie chcę mieć nic wspólnego z hobbesowskim pokojem wszystkich przeciwko wszystkim ˗ (to pozytywna strona covida: zanikły dobroduszne uściski rąk).

Nie zrezygnowałbym z wolności modlenia się, medytacji, bycia wciągniętym w Chrystusa, mojego Pana, podczas jakiegoś żenującego zjazdu wspólnego świętowania samego siebie, z prostackim sposobem „aktywnego uczestnictwa”. Nigdy nie wiedziałem, czym miało być to uczestnictwo dopóki nie odkryłem tradycyjnej Mszy. To mnie nauczyło, na poziomie głębszym niż katecheza, czym naprawdę jest Msza św. I jak mogę w nią wejść poprzez adorację, skruchę, błaganie i dziękczynienie.

Teraz, gdy zakosztowałem przedsmaku nieba i dostrzegłem przebłysk uwielbienia aniołów; teraz, gdy na nowo połączyłem się ze stuleciami moich poprzedników, na kolanach spoglądających na główny ołtarz, owinięty płaszczem tysiącletniego rytuału, nigdy, przenigdy nie mógłbym zawrócić.

Peter Kwasniewski OnePeterFive

Tłumaczenie: P. J. Pawlak, Michał Żaczek

Zdjęcie: Joseph Shaw